niedziela, 21 września 2014

Wypad ze znajomymi Billy'ego

Samantha poleciała z dziećmi na Barbados na Wielkanoc (tak, tak, troszkę mam zaległości na tym blogu ;-)), a do Billy'ego przyleciał z tego samego Barbadosu Adam, jego przyjaciel z dzieciństwa, ze swoją przemiłą angielską przyjaciółką, której imię niestety wyleciało mi z pamięci. (Nie wiem jak to się stało, bo na prawdę ją polubiłam.) Wypożyczyli oni samochód, żeby pozwiedzać Dominikę i zaproponowali, że zabiorą nas ze sobą. Bardzo się ucieszyłam na tę okoliczność, ale niestety dzień przed wycieczką zepsuł się silnik w pontonie Billy'ego i jako że teraz byliśmy głównymi użytkownikami tego gumowego pojazdu Piotruś czuł się w obowiązku naprawić jego napęd, więc musiał zostać na przystani. Podziwiam go za to, bo ja przełożyłabym naprawę na kolejny dzień. Mój Mężczyzna jednak wydawał się być bardziej podekscytowany wizją naprawy silnika niż zmartwiony faktem, że omija go zwiedzanie...

Wyruszyliśmy z rana przy słonecznej pogodzie, która szybko zmieniła się w pochmurną i deszczową, gdy tylko wjechaliśmy w góry. Widoki jednak były piękne, więc zatrzymaliśmy się na moment. 

miało być zdjęcie na tle widoczku, a jest na tle brzydkiej budki, nie wiem co fotograf chciał przez to powiedzieć ;-) 
Kolejny przystanek nastąpił dość szybko, gdy męska i zarazem lokalna część ekipy Billy i Adam zaczęli krzyczeć "dzikie truskawki" i zatrzymaliśmy się, by nazrywać trochę tych owoców. Z wyglądu przypominały poziomki, ale rosły na krzakach dużo większych niż u nas w Polsce. Niestety w górach praktycznie ciągle pada, więc "truskawki" były strasznie wodniste i nie wiem, czy z powodu ich wyglądu mózg sugerował mi, że smak tej wody blado przypomina poziomkę, czy rzeczywiście była to jakaś tropikalna krewna tego owocu.
nie dość, że niesłodka, to jeszcze nieostra mi wyszła ;-)
Później pojechaliśmy zobaczyć Freshwater Lake (Słodkowodne Jezioro). Jak wszystkie ładne widoczki w górach Freshwater Lake było zasnute gęstą mgłą. Dominika, niczym wytrawna stripteaserka w zmysłowym tańcu, odkrywała najbardziej ponętne fragmenty swego boskiego ciała tylko na ułamki sekund drażniąc zmysły widzów jedynie migawkami swych wdzięków i pozostawiając niedosyt i apetyt na więcej…

W czasie, gdy czekaliśmy aż Dominika ukaże naszym oczom fragmenty swego piękna, Adam i Billy zaczęli raczyć się skrętem. Trochę zwątpiłam, bo Adam był naszym kierowcą, ale okazało się, że nie ma się co martwić, bo w samochodzie czekały na nas butelka whisky oraz malibu. Niestety na Karaibach jazda pod wpływem to normalka. Co robić, trzeba było się napić, by przetrwać nerwowo jazdę górskimi serpentynami z odurzonym trawą i alkoholem kierowcą ;-).

Naszym kolejnym przystankiem było jezioro Boeri. Trzeba było podejść do niego szlakiem, co trwało jakieś 45 minut. Przyjemny spacer przez dżunglę z jej nieokiełznaną zielonością i dziwnym kwiatami, 



a na końcu trasy kolejne ukryte we mgle jeziorko. Jak zwykle nie skusiło mnie łażenie po kamorach, by dojść do wody, pozostałam więc w na platformie widokowej oddając się robieniu zdjęć, podczas gdy reszta towarzystwa poszła się ślizgać na głazach. 
od lewej Billy i Adam

W czasie kolejnej przerwy na drinka udało mi się wyłuskać wśród dzikiej zieleni kolibra, a skoro wychwyciło go moje oko, to po prostu musiałam złapać go w obiektyw mego apartu. Z równą łatwością można sfotografować latającą w szale muchę, ale już jakieś 50 zdjęć później nareszcie dostałam swoje kadry :-). 

Dalej pojechaliśmy zobaczyć Titou Gorge, czyli ukryty w skalnym wąwozie wodospad, który jest na początku szlaku do Boiling Lake. Liczyłam, że tym razem przepłynę pod skałą, by zobaczyć wodospad, ale że wcześniej kompletnie przemokliśmy, a w górach, jak na Karaiby, wcale nie było ciepło (może jakieś 22°C), gdy dotarliśmy do Titou George było mi zimno i wcale a wcale nie chciało mi się wchodzić do zimnej wody. Poszliśmy zobaczyć wodospad z góry, ale widok był dość marny zasłonięty skałami i drzewami. 


Siatka korzeni znana mi już z wyprawy na Boiling Lake urzekła nas i tym razem. 
cieszyłam się, że szlak był nieco bardziej suchy, gdy szłam na Boiling Lake :-)

powoli się tu zakorzeniam :-)

Po drodze Billy pokazał nam dawny przystanek "powietrznego tramwaju" (aerial tram), którym można było przejechać się nad koronami drzew. Jaka szkoda, że już nie funkcjonuje, wyobrażam sobie, że musiała być to niesamowita atrakcja.

Teraz zrobiliśmy się już nieźle głodni, więc zaczęły się poszukiwania restauracji. Było około 15.00, więc miałam nadzieję, że Billy jako autochton będzie znał jakieś sekretne miejsca czynne przed 18.00. Nie dalej jak kilka tygodni wcześniej przemierzaliśmy z Piotrkiem te samą trasę w poszukiwaniu otwartej jadłodajni w drodze powrotnej z Trafalgar Falls i nic nie znaleźliśmy. Niestety, okazało się, że nawet miejscowi są bezradni w obliczu podłego spisku karaibskich gastronomów, by za dnia zagłodzić swych potencjalnych gości na śmierć, a wtedy, jeśli dożyją wieczora, wygłodniali zamówią potrójne porcje ;-). Billy miał kilka pomysłów, gdzie by tu zjeść, ale oczywiście o tej wczesnej porze wszystkie jak jeden mąż były zamknięte. 
Na szczęście chociaż trasa fundowała ucztę dla oczu ;-).  





W końcu zrezygnowani pojechaliśmy do Wotten Waven, miejscowości, w której gorące siarkowe źródła zostały ujarzmione i zamknięte w spa. Po tym chłodnym mokrym dniu mieliśmy ochotę na gorącą kąpiel, nie wspominając, że liczyliśmy też bardzo, że uda nam się dostać tam też coś do jedzenia :-).


gorące źródła

Na szczęście w spa był otwarty bar. Ja byłam już tak głodna, że zjadłabym konia z kopytami, ale w barze były tylko quesadille (kukurydziane placki zapiekane z serem) i frytki. Echhh, dobre i to. Na to wytworne danie trzeba było poczekać czterdzieści minut! Dotrwaliśmy resztką sił, pochłonęliśmy nasze placki i poszliśmy się kąpać. Spa wyglądało świetnie. Kilka połączonych ze sobą basenów z błotnistą cieczą w środku. W każdym basenie woda o innej temperaturze od całkiem gorącej, w której trudno było wytrzymać do całkiem zimnej. Ach, gorąca kąpiel, tego nam było trzeba. W międzylocie zrobiło się ciemno, z otaczającej spa dżungli zaczęły rozbrzmiewać świerszcze, a na niebie zaroiło się od gwiazd. Wspaniale było się tak kąpać przy tym naturalnym akompaniamencie. Zaczęłam żałować, że nie ma tu Mojego Mężczyzny, bo zrobiło się całkiem romantycznie, ale przypomniało mi się, że trafił mi się model z permanentnie wyłączoną opcją romantyzmu i że nawet gdyby tu był, to pewnie zajęty podziwianiem jakiejś instalacji lub rozmową o sprawach technicznych z chłopakami i tak nie skumałby klimatu...;-)

Trzeba było cieszyć się tym wszystkim w samotności i muszę przyznać, że w tych warunkach całkiem nieźle mi szło, zwłaszcza, że panowie przynieśli butelki z samochodu i serwowali nam drinki;-). Wykąpałam się w cieplutkiej wodzie za wszystkie czasy, co pół godziny fundując sobie kąpiel w zimnym basenie lub zimny prysznic pod wodospadem. Na szczęście nikomu z naszej czwórki nie spieszyło się do wyjścia i siedzieliśmy tam chyba ze trzy godziny. Na koniec uraczono nas jeszcze talerzem świeżych, pysznych, soczystych owoców, co już kompletnie mnie rozanieliło. W koncu jednak trzeba było wracać na przystań, gdzie czekał Piotruś z naprawionym i wyczyszczonym silnikiem :-).








sobota, 20 września 2014

Prace Piotrka: nowe gniazdka w sypialni na dziobie

W naszej sypialni na dziobie bardzo potrzebne były gniazdka, aby można było podładować telefon, laptopa tudzież inne urządzenia elektroniczne, których w dzisiejszych czasach każdy ma przecież nie mało. 

Rok temu, gdy byliśmy tu na wakacjach Piotrek na szybko podłączył jedno gniazdko 12v, tzw gniazdo zapalniczki, żebyśmy mogli ładować telefony w nocy. Zostało ono podłączone dość cienkimi przewodami do instalacji oświetleniowej i na ówczesne warunki wystarczało. Jednak teraz nasze wymogi energetyczne znacznie wzrosły i gniazdko to przestało je spełniać. Za każdym razem, gdy podłączało się coś mocniejszego, czyli na przykład laptopa, przewody zaczynały się grzać i robiły się na nich duże spadki napięcia. 

Piotrek już wcześniej sprawdzał pewne zielone kable, które szły pod pokładem od komory akumulatora na dziób, gdzie nie były do niczego podłączone i uznał, że da się je wykorzystać do podłączenia nowych gniazdek. Wyglądało to na prostą i szybką robotę, ale, jak to zwykle przy takich pracach bywa, po drodze wyniknęło parę nieprzewidzianych spraw, więc projekt zajął prawie cały dzień.

Zaczęło się od wyciągnięcia odkrytych wcześniej kabli z komory akumulatora i przełożenia ich, by szły tą samą drogą, co reszta przewodów, czyli do głównego panelu rozdziału zasilania. Niestety okazały się one do tego za krótkie, więc trzeba było je przedłużać.

Pracę na dziobie trzeba za to było rozpocząć od rozebrania naszej sypialni, aby móc dostać się do tych tajemniczych, nieużywanych przewodów, które były ukryte w schowku pod naszym łóżkiem. 



























Tutaj przewód został rozdzielony i pociągnięty na instalację na prawą i lewą stronę naszej sypialni. 


Na sterburcie, czyli oczywiście po swojej stronie łóżka ;-), Piotrek postanowił podłączyć do nowego kabla dwa gniazda na 12v i dwa na 5v, czyli usb. Z mojej strony instalacja została zakończona i zabezpieczona, i czeka na nowe gniazda, które przyjdą w paczce z Europy. 


Gniazda musiały zostać odpowiednio przerobione, bo po pierwsze, przewody doprowadzajace były za cienkie, a po drugie, trzeba było wymienić cały układ gniazd usb, gdyż był on wykonany na prostym stabilizatorze lm7805 i nie pozwalal na wzbudzenie się urządzeń elektronicznych typu telefon komorkowy, czy ipad. Piotrek musiał zatem wymontować układ zasilania usb z innej ładowarki i przerobić go mechanicznie i elektrycznie, aby pasował do nowej obudowy. 

oryginalne usb
nowe usb, zlutowane i gotowe do włożenia
mocowanie usb

Poszerzył również średnice przewodów doprowadzających i w końcu można było zamontować to wszystko w obudowie i przymocować całość do półki przy łóżku. Teraz nareszcie nie musimy się licytować, kto ma bardziej rozładowany telefon i pierszeństwo ładowania, możemy karmić wszystkie nasze urządzenia naraz :-).


Pan od klatek i kolejny test lokalnych rybek

Obok AlDive mieszka rybak trudniący się łapaniem ryb i innych stworzeń morskich do specjalnych klatek, które rzuca na dno morza. Po paru dniach wyciąga je, opróżnia z ryb i rzuca z powrotem. To zawsze jest loteria, co wpadnie do takiej klatki i w związku z tym jego połowy są bardzo różnorodne, a dla mnie przez to mocno ekscytujące. Niestety nie zawsze przepływa obok Kimy, często płynie na południe, gdzie pewnie ma punkt zbytu w jakiejś restauracji, ale czasami udaje nam się go zawołać i wtedy mamy okazję popróbować ciekawych okazów. 

Za pierwszym razem poprosiłam go o kilka małych różnych rybek, żebyśmy mogli porównać smaki i dostaliśmy taką oto selekcję. Te z żółtymi paskami na pyszczkach nazywają się po angielsku yellowtail snapper, a po polsku chryzor żółtogon, a te z kolorowymi paskami na pyszczkach to parrot fish (ryby papuzie), których polska oficjalna nazwa brzmi sparisoma.


Zgodnie z moim wcześniejszym postanowieniem trafiły w mąkę i na patelnię, więc nad ich przygotowaniami nie będę się tutaj rozwodzić. Hmmm, mieliśmy porównać smaki, żeby ocenić, które są najlepsze, ale trochę nam to nie wyszło. Najsłabiej wypadła ta największa ryba na pierwszym planie, ale to chyba głównie dlatego, że ona była już trochę za duża i za mięsista do smażenia w całości na patelni, gdyby została podzielona na filety lub upieczona w piekarniku chyba lepiej by smakowała. Cóż, lekcja przyjęta. Natomiast reszta towarzystwa była przewspaniała, taka jak trzeba soczysta, lecz zwarta zarazem, delikatna i rozpływająca się w ustach. Nie byliśmy w stanie stwierdzić, które smakują nam bardziej. Mniam :-)

czwartek, 4 września 2014

Boiling Lake II

Najpierw poszliśmy asfaltową drogą w dół do elektrowni geotermalnej (ach Piotrusiu, czemu Cię tu nie ma, już widzę jakbyś wszystko tu dokładnie oglądał i badał z zaciekawieniem), a stamtąd wzdłuż ogromnej drewnianej rury betonową drogą do Titou Gorge, uroczego wodospadu, który zobaczyć można dopiero gdy się wpłynie pod skałę. 
Jak się wpłynie pod tą skałę, to tam w wąwozie jest wodospad :-)
My weszliśmy jednak na szlak, bo droga przed nami była długa. 

Z początku szło się łatwo, szlak ułożony jest z drewnianych belek, więc jest całkiem wygodny i nie sposób go zgubić. 

Weszliśmy w dżunglę, w której, o dziwo, pachniało całkiem swojsko, prawie tak jak w polskim lesie, ten miły zapach zaraz jednak ustąpił miejsca dowiewanemu raz po raz smrodkowi siarkowodoru z odległych wulkanicznych źródeł i z samego jeziorka. Dość prędko natknęliśmy się na bardzo malowniczą sieć korzeni.

Trochę dalej trzeba było przejść przez rzekę, zwaną Trois Pitons River (Rzeką Trzech Szczytów), a zwyczajowo The Breakfast River, czyli Rzeką Śniadaniową, ponieważ tutaj większość wędrowców zatrzymuje się na pierwszy posiłek. My jednak dopiero co posililiśmy się słodkim kokosowym przysmakiem, więc minęliśmy ten postój.
Teraz szlak zaczął wieść mocno w górę. 
Szło się fajnie, bo szlak był suchy, stromy (ale do przeżycia) i tylko spływający z czoła pot zalewał oczy, bo jak to w dżungli - troszku ciepło i wilgotno było :-). Wreszcie po jakiejś godzinie ciągłego podchodzenia wyszliśmy na mały płaskowyż ponad granicę drzew i naszym oczom ukazał się oszałamiający widok: przestrzeń, góry pokryte gęstym dywanem roślinności, a w oddali dymiące gorące źródła. Nagroda za wtachanie swoich czterech liter na górę była całkiem wysoka. Zarządziłam przerwę na złapanie oddechu, otarcie potu z twarzy, posilenie się i podziwianie widoczków. 


Podczas gdy ja robiłam zdjęcia Alvin znalazł jajko. Nie wiem jak ktoś mógł zgubić surowe kurze jajko po środku gór nie stłukłszy go, ale widać wszystko jest możliwe. Alvin powiedział, że świetnie się składa, bo będziemy mogli je ugotować w gorących źródłach. 

W końcu ruszyliśmy dalej. Teraz szlak zrobił się skalisty, niestety śliski i zaczął schodzić dość stromo w dół do The Valley of Desolation (i teraz, mogłaby to być Dolina Samotności,  Rozpaczy lub Spustoszenia dla mnie nie była żadną z nich, ale może to dlatego, że pogoda była ładna, tzn. nie padało, i żadna z tych przygnębiających nazw mi do tego miejsca nie pasowała). Podczas gdy Alvin swobodnie pomykał po zdradliwej, śliskiej skale w swoich rozdeptanych plastikowych japonkach, ja w moich porządnych butach trekkingowych toczyłam się za nim sztywno, kurczowo czepiając się wszystkiego, co się dało. Na szczęście mój przewodnik chętnie służył mi pomocą na co trudniejszych odcinkach,  co jednak wprawiało mnie w lekkie zakłopotanie, gdy patrzyłam jak on tu sobie świetnie radzi w plażowych klapkach :-). 
Warto było się pomęczyć, bo widok niesamowity. Skały o przeróżnych kolorach, a w dole dymiąca szara ciecz. 
Tutaj nawet dżungla na moment odpuściła pokrywanie wszystkiego swoją bujną zielenią ustępując miejsca cokolwiek surowemu klimatowi wielobarwnej skały. Gdyby nie fakt, że namolna roślinność porastała wszystko, co się dało dodając otoczeniu trochę normalności krajobraz byłby pewnie całkiem kosmiczny. Jednak z powodu wdzierającej się wszędzie zieleni człowiek czuł się całkiem swojsko wśród tych wulkanicznych dziwów natury. Na szczęście być może właśnie dzięki filtrującym powietrze roślinkom również nie śmierdziało aż tak intensywnie jakby wskazywała na to ilość unoszących się wyziewów wulkanicznych. Parę lat temu islandzkie solfatary nauczyły mnie jak strasznie potrafią cuchnąć takie parujące wypryski na skorupie ziemskiej. Tu, na Dominice, fiołkami również nie pachniało, ale mimo wszystko dało się oddychać i nie miało się z miejsca odruchów wymiotnych.

Wreszcie teren się nieco wyrównał, a krajobraz znów przeobraził. W skale i w wodzie zaczęła dominować szarość. Dolinka robi wrażenie. Wszędzie pełno kociołków z bulgoczącą szarą cieczą, syczących i parujących fumaroli, miękkiego i aksamitnego błota wulkanicznego i wypływającego spod ziemi szarego strumienia o zaskakująco i przyjemnie ciepłej wodzie. 
W czasie, gdy ja rozglądałam się w zachwycie po tej dolinie o melancholijnej nazwie, Alvin zniknął zupełnie z pola widzenia. Trochę się wystraszyłam, bo dotychczas świetnie oznaczony szlak na skałach praktycznie przestał istnieć i ciężko było się zorientować, gdzie należy dalej iść. Na szczęście znalazłam mego przewodnika za zakrętem, gdzie jak się okazało szukał odpowiedniego bulgoczącego kociołka do ugotowania jajka :-). 

Alvin zaczął mnie namawiać, żebym sobie zrobiła maseczkę z leżącego dookoła błota wulkanicznego. Podobno jest to mieszanka siarki z wieloma innymi pierwiastkami, między innymi magnezem, potasem i wapniem, która ma cudowny wpływ na skórę. Nie byłam do końca przekonana do kładzenia tego szarego błotka na twarz, ale mój przewodnik zapewniał, że nie można przejść przez tę dolinę bez zrobienia sobie maseczki. Cóż było robić, taka rola podróżnika, że trzeba wszystkiego spróbować, a Alvin zapewniał, że skóra się po tym wygładzi, więc raz kozie śmierć, przystąpiłam do zabiegów kosmetycznych. Kiedy skończyłam wyglądałam tak:
Wulkaniczne spa :-)
W tym czasie Alvin zdążył ugotować jajko i powiedział, że czas ruszać w drogę. Chciałam zmyć maseczkę, ale okazało się, że warto potrzymać ją trochę dłużej i zmyć dopiero w drodze powrotnej. Poszłam więc dalej z szarą twarzą ku uciesze mijających nas turystów, którzy szli bez przewodnika i ewidentnie nie słyszeli o zbawiennych dla skóry walorach błota wulkanicznego. 

Szliśmy teraz wzdłuż strumienia o kosmicznie niebieskiej wodzie, który kilkakrotnie opadał gwałtownie w dół tworząc urocze małe wodospadziki. Alvin obiecał kąpiel w drodze powrotnej. 

Kiedy wreszcie dotarliśmy do jeziorka trochę się zmartwiłam, bo pary było tyle, że kompletnie nic nie było widać. Usiedliśmy by odpocząć i posilić się trochę. Zjedliśmy po kanapce oraz podzieliliśmy się ugotowanym na wulkanie jajkiem. Co prawda dookoła wszędzie cuchnęło zgniłymi jajami, i gdyby nasze jajko było nieświeże, to chyba byśmy i tak w tym smrodzie nie zauważyli, ale po przeprawie przez góry smakowało bosko :-).

W międzylocie mgła trochę ustąpiła i można było przystąpić do fotografowania obiektu. Wrzące Jezioro to zalana wodą (deszczówką oraz wpadającymi do niego dwoma podziemnymi strumieniami) fumarola, czyli otwór w skorupie ziemi, z którego wydalane są gazy. Woda podgrzewana jest pod ziemią przez magmę i stąd jej wysoka temperatura, przy brzegu około 90° C. Widok rzeczywiście robi wrażenie, jakby stało się nad wielkim kotłem (76x61m) gotującej się cieczy. Woda bulgocze i paruje raz po raz pokrywając wszystko wielką mgłą. Chyba szczęśliwie nikt tam nigdy nie wpadł, ale wydaje mi się, że gdyby tak się stało, to nieszczęśnik niechybnie ugotowałby się żywcem. 

Tak sobie stałam i dumałam nad tym iście piekielnym widoczkiem, gdy Alvin zaczął namawiać do powrotu. Ruszyliśmy w drogę zatrzymując się na kąpiel w cieplutkim strumieniu. Mój przewodnik zaczął wspinać się po kamieniach do kolejnych wodospadów, a ja zostałam przy pierwszym, bo po raz pierwszy od paru tygodni miałam okazję kąpać się w ciepłej wodzie i jak już do niej wlazłam, to nie chciało mi się ruszać. Kiedy już obfotografowałam okolicę i zmyłam błoto z twarzy oddałam się relaksowi, jaki może zapewnić tylko gorąca kąpiel. Moją umilały dodatkowo szum wodospadu i śpiewające ptaki. Gdyby nie fakt, że jest tu ździebko daleko (jakieś dwie godziny porządnego marszu przez góry), to wpadałabym tutaj przynajmniej raz w tygodniu. 


W końcu wrócił Alvin i przerwał mój błogi letarg. Trzeba było się zbierać. Odświeżona i  
z rzeczywiście odczuwalnie wygładzoną po wulkanicznej maseczce skórą podreptałam za moim przewodnikiem. Żałowałam, że nie mam żadnego pojemnika, żeby sobie nazbierać trochę cudownego błotka na następne maseczki, a żałowałam jeszcze bardziej, gdy później przeczytałam w internecie jakie ono ma właściwości i ile kosztuje :-). 

Reszta trasy minęła nam dość szybko. Udało nam się nawet trochę pogawędzić i, o dziwo, całkiem sprawnie nam to poszło, być może nabrałam wprawy w rozmawianiu z Alvinem, lub jemu w chłodniejszym górskim klimacie procesor trochę przyspieszył. Okazało się, że miałam niebywałe szczęście, że nie padało, gdyż na tej trasie deszcz to codzienność :-). 
Czasem nawet wychodziło słońce :-)
W końcu dotarliśmy do Roseau, gdzie mój przewodnik z miejsca popędził do baru oglądać jakiś mecz, a ja korzystając z okazji, że jestem w mieście wstąpiłam jeszcze po drobne zakupy i pojechałam na łódź paść na pysk, bo dawno się tak nie nałaziłam :-).